Michał Michalski: Zdrowa frustracja napędem rozwoju?
Młodzi Polacy nie porównują się dziś do swoich rodziców, lecz do społeczeństw zachodnioeuropejskich. Nie mają wybujałych aspiracji. Wiedzą, że polska gospodarka nie stanie się z dnia na dzień niemiecką, a nasz system socjalny nie będzie nagle gwarantował takiego wsparcia jak szwedzki. Oczekują jednak pewnego minimum, chociaż namiastki tego, co jest na Zachodzie, bo teraz nie ma nawet tego. Paradoksalnie, powinniśmy cieszyć się z ich frustracji. Bo czyż to nie z kwestionowania rzeczywistości wynika chęć do zrobienia czegoś, by było lepiej? Jeśli osiądziemy na laurach i wpadniemy w samozadowolenie – bo przecież pod pewnymi względami żyjemy w lepszych warunkach niż nasi rodzice czy dziadkowie – nic się w Polsce nie zmieni.
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski.
Dość powszechne jest dziś przekonanie, że młodzi Polacy są pokoleniem sfrustrowanych. Do tego stopnia, że stanowią inspirację dla twórców blogów i fanpage’ów, które lajkują dziesiątki tysięcy internautów. Gdy patrzę jednak na swoich znajomych w wieku 20–30 lat, nie widzę, by byli na skraju załamania. Jak to wygląda Twoim zdaniem?
To, jak czują się ludzie, nie zawsze ma bezpośrednie przełożenie na ich sytuację bytową czy perspektywy rozwojowe. Mogę przecież czuć się świetnie, siedząc po uszy w problemach. To jest moje odczucie, którego nikt nie może kwestionować. Wielu młodych ludzi, w szczególności jeszcze studiujących, pozytywnie odbiera otaczającą ich rzeczywistość, bo po pierwsze są młodzi, po drugie – nie o wszystkim jeszcze wiedzą, a po – trzecie nie lubią się przejmować. I nie chodzi mi o to, że gdy ktoś jest młody, to jest głupi. To zwyczajnie kwestia priorytetów. Pamiętam doskonale, co mnie zajmowało, czym się przejmowałem i o czym myślałem, będąc studentem. Z pewnością nie było to myślenie w kategoriach: „Czy znajdę dobrą pracę? Czy utrzymam rodzinę?”.
Z czasem jednak kończy się studia i staje na początku własnej ścieżki zawodowej. To właśnie ten moment jest dla wielu młodych szczególnie newralgiczny.
Wtedy bowiem często następuje zderzenie optymistycznego nastawienia młodych z nie do końca rysującą się w różowych barwach rzeczywistością. Wtedy dopiero przekonują się, jak drogie jest w Polsce życie. Najlepszym na to dowodem są odczucia społeczne dotyczące podniesienia podatku dla grupy najbogatszych Polaków. Wydaje mi się, że sam pomysł nie jest przedmiotem wielkich kontrowersji dopóki nie słyszymy, że najbardziej zamożni rodacy to ci, którzy zarabiają powyżej 5 tys. zł na rękę. Nie jest to jednak przecież wymysł władz, lecz statystyka. Obywatele o takich zarobkach stanowią górne 10 procent społeczeństwa. Czy są to jednak w istocie prawdziwi bogacze? Zdecydowanie nie, jest to klasa średnia. To pokazuje, jak bardzo nasze społeczeństwo jest biedne. Czy bowiem za 5 czy 6 tys. zł można żyć jak król? W Warszawie na pewno nie. Wynajmując mieszkanie, płacąc często za studia, czy posiadając jakiekolwiek dodatkowe zajęcia, dość ciężko wyżyć z niższym budżetem. Jestem świadomy, że dysponując takimi pieniędzmi i żyjąc w mniejszym mieście bądź na wsi, stać by nas było na więcej, jednak czy na tyle, by czuć się osobą bardzo zamożną? Nie sądzę. Te 6 tys. zł na czysto to za naszą zachodnią granicą czy w Skandynawii psie pieniądze. Nikt tam raczej nie zarabia mniej. Za taką kwotę przeżyjesz w Warszawie, ale w Sztokholmie, Wiedniu czy Londynie będzie ci znacznie trudniej. Tylko że o ile koszty życia tam są trochę wyższe, to zarobki są wyższe już znacznie. Analizując na chłodno: Polacy są w skali Europy biedni i nie mają dziś zbytnich perspektyw, by to się zmieniło.
Polacy zarabiający co najmniej 5 tys. zł na rękę należą według statystyk GUS do grupy 10 procent najzamożniejszych rodaków. Czy są to jednak w istocie prawdziwi bogacze? Zdecydowanie nie, jest to klasa średnia. To pokazuje, jak bardzo nasze społeczeństwo jest biedne.
Telewizja i reklamy, w których każdy trzydziestolatek ma swój dom, samochód i chodzi uśmiechnięty, zakłamują więc nam nieco rzeczywistość?
Młodzi, zamożni Polacy z perspektywami na przyszłość są jedynie wysepką na morzu wszystkich naszych rodaków. Ale wysepką najgłośniejszą. To oni głosują w wyborach, udzielają się publicznie, wyrażają głośno swoje poglądy. Natomiast ludzie, którzy są sfrustrowani do granic możliwości – wyemigrowali, albo też siedzą cicho. Zbyt są zajęci wiązaniem końca z końcem, aby mieć czas czy ochotę na to, by pokazywać swoją złość publicznie i nią zarażać. I tak nie wierzą, że to by coś zmieniło.
Cały czas rozmawiamy o emocjach – czy ktoś jest zadowolony, czy nie; czy ktoś jest zły, czy nie. Gdybyśmy natomiast spróbowali stanąć twardo na ziemi – czy nie jest po prostu tak, że oczekujemy zbyt wiele? Obecne młode pokolenie – również ci, którzy pracują za niewielkie pieniądze na śmieciówkach – i tak ma znacznie lepsze warunki życia oraz większe możliwości rozwoju niż pokolenie ich rodziców, nie mówiąc nawet o dziadkach.
Ale dzisiejsi młodzi nie chcą porównywać się do rodziców, lecz do innych krajów oraz społeczeństw. Patrzą z zazdrością na to, jak żyje się w miejscach, do których emigrują nasi rodacy. Jeśli natomiast chodzi o poziom aspiracji – nie uważam, by były one wybujałe. Młodzi Polacy nie oczekują tego, że polska gospodarka stanie się nagle potentatem pokroju niemieckiej. Nie oczekują takich świadczeń socjalnych, jakie są w Szwecji. Oczekują pewnego minimum. Rzeczy, które są powszechne na Zachodzie. I nie dziwi, że w kraju o największym rozregulowaniu rynku pracy oraz jednym z najniższych poziomów wynagrodzeń, ludziom trudno dziś liczyć na cokolwiek więcej.
Aspiracje młodych Polaków nie są dziś wydumane. Nie oczekują oni tego, że polska gospodarka stanie się nagle potentatem pokroju niemieckiej. Nie oczekują takich świadczeń socjalnych, jakie są w Szwecji. Oczekują pewnego minimum. Rzeczy, które są powszechne na Zachodzie.
Czy ciągłe porównywanie się z krajami zachodnimi nie jest jednak dawaniem przyzwolenia na malkontenctwo, na bycie wiecznie niezadowolonym? Zawsze, gdy pod względem ekonomicznym będziemy stawiali obok siebie Amerykanów czy Anglików, powodów do zmartwień nam nie zabraknie…
Ale czy to nie z tego – jak to nazywasz – malkontenctwa wynika chęć do zrobienia czegoś, by było lepiej? Jeśli osiądziemy na laurach i wpadniemy w samozadowolenie – bo przecież pod pewnymi względami żyjemy w lepszych warunkach niż nasi rodzice czy dziadkowie – to nic się nie zmieni. Mówiąc o malkontenctwie, nie chodzi mi oczywiście o to, by codziennie się nad sobą użalać i płakać nad swym losem. Dobre nastawienie, nie oznaczające ani ignorancji względem problemów, ani też zbytniego samozadowolenia, jest niezwykle ważne. „Jest lepiej, niż mogłoby być” – tak powinniśmy myśleć. Ale jest to trudne, szczególnie gdy mieszka się w małej, wynajmowanej norze, a zarabia tyle, że starcza od pierwszego do 25‑ego i nie ma się nawet żadnej gwarancji, że w przyszłym miesiącu będzie się tę pracę nadal mieć.
Samym dobrym podejściem nie zmienimy jednak naszej sytuacji…
Oczywiście, że nie. Nie mam też żadnej recepty, która zagwarantowałaby nam taką zmianę. Niemniej jednak, uważam że jako społeczeństwo dużo zyskalibyśmy na wyjściu z indywidualizmu, który panuje w Polsce od 89 roku. „Ja jestem najważniejszy” – tak myśli wielu z nas. Tymczasem człowiek nie jest samotną wyspą, która poradzi sobie w morzu innych ludzi. Jesteśmy znacznie silniejsi w grupie. Widać to nawet na przykładzie prawa pracy, w którym pojedynczy człowiek nie ma żadnej siły przebicia. Nauczmy się organizować w grupy, współpracować ze sobą. Może to przybierać formę zakładania działalności – czy to komercyjnych, czy społecznych, wolontaryjnych. Jakichkolwiek – byleby wspólnie, razem, a nie samemu przeciw innym. Życie w pojedynkę będzie się stawało coraz trudniejsze. Spójrzmy chociażby na wydłużający się czas potrzebny do uciułania pieniędzy na mieszkanie czy samochód. Wyjście z indywidualizmu rozumiem też jako zainteresowanie się otoczeniem – świadome wzięcie udziału w wyborach, przeczytanie programu partii politycznej, na którą chce się oddać głos, a nie kierowanie się jedynie tym, co powiedzą w telewizji. Wierzę, że zsumowanie takich małych wysiłków w pewnej skali może się przyczynić do wzmożenia, stymulacji pozytywnych procesów społeczno‑gospodarczych w naszym kraju.
Byłaby to zupełna zmiana podejścia – nasze pokolenie nasłuchało się, że kończąc studia i ciężko pracując, poradzimy sobie w życiu nawet w pojedynkę…
Polska ma statystycznie jedno z najlepiej wykształconych społeczeństw w Europie. Jest to moim zdaniem w dużej mierze rezultat tego, że młodzi Polacy od kilkunastu lat są pod presją przekonania, że każdy powinien skończyć studia. Na Zachodzie takiego ciśnienia nie ma. Nie sądzę, by rodzice mówili tam swoim dzieciom, że jeśli nie pójdą studiować, to będą mieli problem ze znalezieniem dobrej pracy. Nie chcę powiedzieć, że zostaliśmy przez naszych rodziców czy nauczycieli oszukani, bo oni z pewnością chcieli dobrze. Za ich czasów osoba z wykształceniem wyższym faktycznie miała znacznie większe szanse. Można jednak chyba stwierdzić, że wszyscy – i młodzi, i starzy – daliśmy się nabrać. To też oczywiście w dużej mierze kwestia rynku pracy. Jeśli miejsc pracy jest więcej niż ludzi, pracodawca obniża wymagania. U nas tak nie było i nadal nie jest, dlatego też wymogi pracodawców są wysokie, często wręcz absurdalnie. Ileż to razy napotykaliśmy oferty pracy, w których firma poszukuje energicznego i kreatywnego absolwenta studiów z pięcioletnim stażem pracy na wysokim stanowisku. Znającego w dodatku trzy języki obce. I to nie na stanowisko kierownicze, lecz najprostsze biurowe. Siłą rzeczy absolwentowi politologii ze średnią znajomością języka angielskiego i bez doświadczenia zawodowego jest w takich warunkach trudniej o znalezienie dobrego zatrudnienia. Wszyscy mówili mu, żeby zdał maturę i skończył studia, bo inaczej będzie stał na ulicy w pomarańczowej kamizelce. On to zrobił, a mimo to ta kamizelka nadal mu grozi.
Nie chcę powiedzieć, że zostaliśmy przez naszych rodziców czy nauczycieli oszukani, bo oni mówiąc nam, byśmy studiowali, z pewnością chcieli dobrze. Za ich czasów osoba z wykształceniem wyższym faktycznie miała znacznie większe szanse. Można jednak chyba stwierdzić, że wszyscy – i młodzi, i starzy – daliśmy się nabrać.
No właśnie – w Polsce sprzątanie ulic czy wszelkiego typu zajęcia fizyczne są często traktowane jako wręcz ujma dla człowieka. Osoba taka może spotkać się z pogardą. Na Zachodzie takie podejście jest spotykane raczej rzadko. Co jest tego powodem?
Są dwa powody. Po pierwsze, sprzątając ulice w Niemczech czy w Szwecji można nie tylko z tego wyżyć, ale i coś odłożyć. Po prostu żyć godnie. W Polsce natomiast pensja sprzątającego nie zapewnia ani godnego życia, ani nawet zwykłego utrzymania. A my tak bardzo utożsamiamy sukces i życiowe szczęście z bogactwem, że gdy widzimy kogoś, kto nie wykonuje ani zajęcia dobrze płatnego, ani też prestiżowego, to nie mamy do niego szacunku. Amerykańska kultura, która w tak wielkim stopniu wpływała w ostatnich dekadach na naszą świadomość, wpoiła nam wiarę w sukces do tego stopnia, że wszystko, co nie jest historią „Wilka z Wall Street” uważamy za niegodne. Gdy widzimy robotnika drogowego czy stróża, od razu włącza nam się myślenie: „O, nie powiodło mu się, pewnie głupi albo leniwy. Na pewno sam sobie winien”. Po drugie, kraje, o których najczęściej rozmawiamy, jak Niemcy, Szwecja, ale też i Stany Zjednoczone, są protestanckie i ich mieszkańców cechuje protestancki etos pracy, gdzie praca jest najważniejszą rzeczą w życiu, drogą do zbawienia i wszelkiego szczęścia. Nieistotne, czy ktoś jest wierzący, czy nie – ten etos i tak jest w nim głęboko zakorzeniony a wraz z nim szacunek do wszystkich ludzi pracujących i każdej pracy. I to nie powinno dziwić, bo przecież nie ważne czy mówimy o sprzątającym ulicę, czy o prawniku. Ci ludzie swoją pracą dbają o siebie, o rodzinę, o społeczeństwo.
Tak bardzo utożsamiamy sukces i życiowe szczęście z bogactwem, że gdy widzimy kogoś, kto nie wykonuje ani zajęcia dobrze płatnego, ani też prestiżowego, to nie mamy do niego szacunku.
Michał Michalski – kulturoznawca, twórca fanpage’a „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty” oraz współtwórca komiksu „Patriota Mariusz”