Bliskość natury mamy w naturze
„Pojedźmy do lasów, do gór” – śpiewa na najnowszej płycie Hey. O źródłach tej tęsknoty za naturą i powodach, dla których kontakt z przyrodą czyni nas dojrzalszymi, mówi w wywiadzie zapowiadającym XI Kongres Obywatelski dr Joanna Bagniewska, zoolożka i popularyzatorka nauki, wykładowca na Uniwersytecie w Reading w Wielkiej Brytanii.
Czy to prawda, że mamy duży deficyt witaminy N, jak nazywa kontakt z naturą Richard Louv? Czy powinniśmy ją sztucznie suplementować?
Wszystko zależy od osoby, jak w tym dowcipie o człowieku, któremu lekarz zalecił codzienne spacery. „Ale przed pracą czy po pracy, panie doktorze, bo ja jestem listonoszem?” – usłyszał. Nie dziwię się, że rolnik czy pracownik budowlany po pracy wybiera kanapę i telewizor. Ale wszystkim tym, którzy przez osiem godzin dziennie widzą wyłącznie ekran monitora, z pewnością kontakt ze świeżym powietrzem dobrze zrobi.
Nie ma dojrzałości bez świadomego kontaktu z przyrodą?
Słowem kluczem jest tu „świadomość”. Wszystko, co robimy świadomie, jest oznaką dojrzałości. Dojrzałość jest zatem wtedy, gdy matka wychodzi na spacer z dzieckiem ze świadomością, że dzięki temu pozna ono świat, zainteresuje się otoczeniem, a nie wówczas, gdy jest to jedynie codzienny obowiązek, przykra rutyna.
Wszystko, co robimy świadomie, jest oznaką dojrzałości. Dojrzałość jest zatem wtedy, gdy matka wychodzi na spacer z dzieckiem ze świadomością, że dzięki temu pozna ono świat, zainteresuje się otoczeniem, a nie wówczas, gdy jest to jedynie codzienny obowiązek, przykra rutyna.
Jesteśmy dalej od przyrody niż pokolenie naszych rodziców?
Trochę się oddaliśmy, na pewno. Niewątpliwie duży w tym udział nowoczesnych technologii, które absorbują czas i rozpraszają uwagę, ale nie zapominajmy, że – także w wyniku bogacenia się społeczeństwa – zmienia się charakter rozrywek czy pozazawodowych aktywności. Kiedyś zakłady pracy integrowały się na grzybobraniu, dziś pracownicy korporacji odstresowują się w luksusowych spa.
Nie ma Pani wrażenia, że kontakt z przyrodą ma, nawiązując do języka korporacji, „eventowy” charakter? Większość z nas ma pod nosem jakiś park, ale słysząc hasło „pojedźmy na łono natury”, zazwyczaj myślimy o zorganizowanym wyjeździe, czy to na weekend, czy to do odległego od domu lasu. Nie powinniśmy nauczyć się konsumować przyrody mimochodem, choćby w drodze do pracy?
Generalnie mamy mniej czasu na wszystko, więc i wyjście „w przyrodę” próbujemy zorganizować. Nie potępiałabym też traktowania tego w kategorii wydarzenia – może w ten sposób podkreślamy specjalny charakter tego czasu, jesteśmy w stanie bardziej skupić się na tym, czego doświadczamy podczas spaceru.
Widzę jednak duży potencjał w „oswajaniu” kontaktu z przyrodą w kontekście miejskim. Na włodarzach miast spoczywa ogromna odpowiedzialność: ciągła praca nad tym, by dla mieszkańców kontakt z przyrodą nie był okazjonalnym świętem, ale integralną częścią codziennego życia. Można promować jazdę na rowerze, ale to wymaga bezpiecznych ścieżek i dostępnych parkingów rowerowych, choćby pod biurowcami.
Na Uniwersytecie w Reading w każdym trymestrze organizowany jest tydzień rowerowy – dojazdy rowerem premiowane są darmowym śniadaniem. Niektórzy docierają przez śmierdzące ulice, inni przez park. I to od władz zależy, czy ten dojazd będzie przyjemniejszy, wśród drzew, czy będzie oznaczał przeciskanie się między ciężarówkami, które przez środek miasta przepychają się na autostradę.
Jak jeszcze można pobudzać tę potrzebę kontaktu z naturą?
Na pewno nic na siłę. Największe oddziaływanie mają z pozoru małe akcje, które przez swoją skalę mogą wiele zmienić, jak np. Hedgehog Street. Punktem wyjścia były tu bardzo wysokie statystyki umieralności jeży na ulicach miast. Jak wiadomo, większość Brytyjczyków mieszka w jednorodzinnych domach, z mikroskopijnym ogródkiem, ogrodzonych płotem. W ramach akcji mieszkańcy zachęcani są do robienia w płotach otworów, które umożliwiają jeżom swobodne przemieszczanie się. Z badań mojej magistrantki wynika, że dzięki tej akcji już 40% terenów w Reading jest dostępnych dla jeży – a jeśli trochę jeszcze popracujemy nad tym, by sąsiedzi robili otwory w płotach pomiędzy swoimi domami – odsetek ten ma szansę wzrosnąć do 90%.
Tego typu akcje mają podwójny efekt – realnie pomagają przyrodzie, ale też zwiększają świadomość procesów zachodzących w otoczeniu.
Nie pobudzajmy potrzeby kontaktu z naturą na siłę. Największe oddziaływanie mają z pozoru małe akcje, które przez swoją skalę mogą wiele zmienić – realnie pomagają przyrodzie, ale też zwiększają świadomość procesów zachodzących w otoczeniu.
Skoro się poświęciło czas, by stworzyć jeżom lepsze warunki, to się niecierpliwie czeka, aż one się pojawią i obserwuje, co robią z tą odzyskaną wolnością?
Dokładnie tak. Podobnie działa bardzo lubiana przez Brytyjczyków akcja „ptakoliczenia”. Nie wymaga ona, jak w Polsce, wyjścia na dwór – wystarczy na godzinę usiąść przy kuchennym oknie z kubkiem herbaty i w specjalnej aplikacji zaznaczać, jakie ptaki zawitały do przydomowego ogródka, przy okazji poznając rodzime gatunki ptactwa. Bardzo wzrosła też świadomość problemu wymierania populacji pszczół. Brytyjczycy wiedzą, że należy w ogródkach sadzić lokalne kwiaty polne, wielu ustawia także hotele dla pszczół.
Czy są kraje, w których poziom inteligencji przyrodniczej jest wyraźnie wyższy? Jak na światowej skali plasuje się Polska?
Już od wielu lat nie mieszkam w Polsce, ale mam wrażenie, że u nas system edukacji przyrodniczej jest bardziej nastawiony na poznanie teorii – choćby cyklu Krebsa – niż nauki świadomej przynależności do otoczenia, lepszego rozumienia praw i relacji zachodzących w przyrodzie. To trochę przykre – i nie jest pocieszeniem fakt, że nie jest to tylko polska specyfika.
Na liście krajów o wysokiej inteligencji przyrodniczej z pewnością jest Szwecja. Wysokiej kulturze obcowania z przyrodą na pewno sprzyja geografia – niskie zaludnienie, rozległe tereny. W efekcie większość rekreacji zahacza w jakiś sposób o przyrodę. Zimą – obowiązkowo biegówki, latem – imprezy na orientację, pływanie w jeziorze, łowienie raków, polowanie.
Wyróżnić pod tym względem należy też Australię. Mój mąż, Australijczyk, programista, nierzadko wie więcej o jakimś zjawisku przyrodniczym niż ja. Świadomość ekologiczną kształtuje się tam już od najniższych szczebli edukacji. W efekcie wiedza o tym, jaką wartość ma unikalny ekosystem, z gatunkami, które nie występują nigdzie indziej na świecie, jest bardzo powszechna i przekłada się na codzienne wybory – na przykład preferowanie lokalnych produktów żywnościowych czy uprawianie rodzimych roślin, także tych doniczkowych. Wszyscy zdają sobie sprawę z problemu gatunków inwazyjnych – nikt nie kwestionuje np. zakazu posiadania w domu chomików.
Mam wrażenie, że w Polsce, ale również i w wielu innych państwach, system edukacji przyrodniczej bardziej nastawiony jest na poznanie teorii – choćby cyklu Krebsa – niż nauki świadomej przynależności do otoczenia, lepszego rozumienia praw i relacji zachodzących w przyrodzie.
Wspomniała Pani o biegających masowo na nartach Szwedach. Czy, obserwowany także w Polsce, wzrost zainteresowania aktywnością fizyczną przekłada się na większe obcowanie z naturą? Czy może biegniemy, ale niespecjalnie wnikamy w to, co mijamy po drodze? Trochę tak jak ze „zwiedzaniem” przy okazji łapania Pokemonów…
Ten znak równości między aktywnością fizyczną a kontaktem z przyrodą można postawić chyba tylko w krajach, gdzie przez większą część roku świeci słońce. Wiadomo, że jogę lepiej uprawia się na plaży niż w przepoconej sali do aerobiku, ale nie potępiam Polaków czy Brytyjczyków, którzy zamiast biegu w strugach deszczu wybiorą bieżnię na siłowni – świetnie, że w ogóle się ruszają.
A może tak jest po prostu bezpieczniej? „Nie idź do lasu/parku, bo tam Ci się może stać krzywda” – taki komunikat wgrywa nam się w podświadomość od najmłodszych lat.
Tak jak wspomniałam wcześniej, ogromną pracę mają do wykonania decydenci miast. Nie żyjemy w Australii, gdzie las to zagrożenie ze strony śmiertelnych węży, pająków czy skorpionów. Wiele polskich miast jest otulonych przez przepiękne lasy, do których – jak do Kampinosu – można dojechać autobusem miejskim. To wielka wartość.
Problem w tym, że u nas lasy są niebezpieczne kulturowo – i psujemy ich wizerunek na własne życzenie. Gdy kilka lat temu media obiegła informacja o zgwałconej w lesie biegaczce, w komentarzach dominował ton: „po co biegała w lesie, sama?”. Teraz mamy debatę o matkach karmiących w przestrzeni publicznej – większość kobiet bardzo chciałoby pójść na dłuższy spacer, mając pewność, że gdy ich dziecko stanie się głodne, będą mogły je nakarmić, siadając na pierwszej z brzegu ławce. Ale jeśli ma to się spotkać z ostracyzmem społecznym, wybiorą „bezpieczny” spacer wokół domu.
Polski park to także opresyjne tabliczki: „nie deptać trawy”. Można go zmienić w miejskie podwórko?
Wszystko jest kwestią priorytetów – czy chcemy mieć piękne trawniki, czy ludzi korzystających z dobrodziejstw przyrody. W Wielkiej Brytanii, gdzie o trawie dyskutuje się równie często jak o pogodzie, ten dylemat też pozostaje żywy. Miejskie trawniki i parki są w pełni dostępne, ale już na przykład na terenie kampusu na Uniwersytecie w Oksfordzie obowiązuje zakaz wchodzenia na trawę.
Wracając do oswajania parków – jest wiele nieinwazyjnych metod, które czynią je dostępnymi dla ludzi, także dla dzieci i młodzieży, bez większej szkody dla ich „dzikości” – świetliki, ławeczki, śmietniki, ścieżki zdrowia, siłownie miejskie…
Czy polska przyroda rzeczywiście jest fenomenem, czy raczej chcemy ją taką widzieć?
W skali europejskiej to niewątpliwy fenomen, a takie miejsca jak Białowieża to unikat światowy, z którego powinniśmy być dumni i mocniej go wykorzystywać w promocji kraju. Obecnie coraz więcej krajów stawia właśnie na przyrodę jako wabik turystyczny – ale najczęściej są to państwa spoza Europy, bo na naszym kontynencie większość przyrody przegrała w starciu z postępem. U nas jeszcze jest – i chuchajmy na nią, bo to nasz wielki skarb.
Jestem pewnie nieobiektywna, bo obracam się w środowisku zoologów, którzy z Polski wracają zachwyceni. O Białowieży mogą mówić godzinami. Specjaliści od nietoperzy nie mogą się doczekać kolejnej edycji akcji liczenia nietoperzy „Nietoperek”. Ostatnio wzięłam moich studentów w Beskid Żywiecki – na śledzenie wilków. Ale taki cel wycieczki to raczej wyjątek niż reguła. 99% brytyjskich licealistów jedzie do Polski, by zwiedzić Auschwitz. Nie zdąża nawet porządnie obejrzeć Krakowa, wiezie się ich, by skonfrontować z największą zagładą ludzkości. Jaki obraz Polski oni wywożą? Dlaczego nie wziąć ich do Białowieży czy w Bieszczady? Musimy zmienić akcenty w promocji turystyki, tym bardziej że mamy już świetną bazę agroturystyczną, gotową zaspokoić zróżnicowane, w tym także dietetyczne, potrzeby zagranicznych gości.
Obecnie coraz więcej krajów stawia właśnie na przyrodę jako wabik turystyczny – ale najczęściej są to państwa spoza Europy, bo na naszym kontynencie większość przyrody przegrała w starciu z postępem. U nas jeszcze jest – i chuchajmy na nią, bo to nasz wielki skarb.
Dr Joanna Bagniewska jest zoolożką i popularyzatorką nauki, wykładowczynią na Uniwersytecie w Reading w Wielkiej Brytanii. W 2013 r. uzyskała doktorat z zoologii na Uniwersytecie Oksfordzkim.