dr Jan Olbrycht: Miasto to sztuka kompromisu
Zrównoważony rozwój miasta to sztuka balansowania – pomiędzy różnymi sferami funkcjonowania metropolii, pomiędzy interesami poszczególnych grup społecznych, pomiędzy strategią wybranych przez mieszkańców władz, a oczekiwaniami ruchów miejskich oraz organizacji pozarządowych, w których ci sami mieszkańcy są zrzeszeni. Rozwój taki wymaga od wszystkich aktorów „miejskiej gry” woli współpracy, partnerstwa, myślenia nie w kategoriach własnego interesu, lecz pewnej wspólnej, szerszej idei.
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski.
Co oznacza termin zrównoważonego rozwoju miast? Jakie warunki muszą zostać spełnione, aby móc o nim mówić?
Istnieją dwie główne definicje. Pierwotnie termin ten był łączony z kwestiami bliskimi ochronie środowiska. Rozwój zrównoważony był rozumiany jako taki, w którym zachowane są zrównoważone relacje ze środowiskiem. Inaczej mówiąc: miasto ma być skomponowane w taki sposób, by w jak najmniejszym stopniu ingerować w naturę. Drugi sposób myślenia o tym pojęciu odnosi się natomiast do zrównoważonych relacji pomiędzy trzema głównymi sferami funkcjonowania miast: społecznej, gospodarczej oraz środowiskowej. Bierze pod uwagę wszystkie te elementy i nie faworyzuje żadnego z nich, przez co akcenty rozwojowe są rozłożone dość proporcjonalnie. Owocem współdziałania tych trzech sfer jest budowa pewnego trwałego kierunku zmian.
W kontekście rozwoju zrównoważonego często też pojawia się pojęcie tzw. zintegrowanego podejścia do zarządzania miastem…
Owszem, gdyż rozwój zrównoważony bazuje nie na sektorowości, lecz na zintegrowaniu różnego typu procesów. Jeżeli coś ma być zbudowane w sposób trwały, sensowny i mądry, wymaga to od wielu środowisk woli współpracy, partnerstwa, myślenia nie w kategoriach własnego interesu, lecz pewnej wspólnej, szerszej idei. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o – mówiąc kolokwialnie – robienie tego samego w tym samym czasie, lecz o traktowanie siebie jak równorzędnych partnerów. Wynika z tego ostatnia kwestia, o której trzeba w tym kontekście wspomnieć, a mianowicie: partycypacja społeczna. Zintegrowane podejście do zarządzania miastem bierze pod uwagę nie tylko interesy czy potrzeby mieszkańców, ale też ich działanie, postawę, uczestnictwo.
Rozwój zrównoważony bazuje nie na sektorowości, lecz na zintegrowaniu różnego typu procesów. Jeżeli coś ma być zbudowane w sposób trwały, sensowny i mądry, wymaga to od wielu środowisk woli współpracy, partnerstwa, myślenia nie w kategoriach własnego interesu, lecz pewnej wspólnej, szerszej idei.
Czy rozwój zrównoważony może „dziać się” sam, czy też konieczne jest odpowiednie sterowanie tym procesem?
To się samo absolutnie nie dzieje. Rozwój zrównoważony traktowałbym jako pewne hasło, wyzwanie, program, kierunek działań dla osób, które decydują o rozwoju miast. Moim zdaniem specyfika obszarów zurbanizowanych powoduje, że jeśli nie zastosuje się podejścia ponadsektorowego, wieloaspektowego, zharmonizowanego, to taką strukturą nie da się w gruncie rzeczy zarządzać. Istota funkcjonowania miasta wymusza po prostu pewną określoną filozofię działania.
Czy wpisuje się w to przyjęty niedawno przez ministrów rozwoju państw członkowskich Unii Europejskiej Pakt Amsterdamski?
Już wcześniejsze dokumenty unijne, jak np. Karta Lizbońska, Deklaracja z Toledo czy Deklaracja z Rygi, wyraźnie wskazywały na rosnące zainteresowanie problematyką obszarów zurbanizowanych. Państwa członkowskie Unii Europejskiej krok po kroku przyznawały, że trzeba się tym tematem zająć. A wymusza to przyjęcie określonego sposobu myślenia. Jest on do pewnego stopnia widoczny w horyzoncie finansowym 2014–2020, podczas którego konstruowania przyświecała nam idea, aby włączyć pewne środki finansowe w taki sposób, by motywowały one metropolie, ale również i całe obszary wokół, do partnerskiego współdziałania w budowaniu zrównoważonego rozwoju. Innymi słowy – chodziło o to, by miasta oraz ich otoczenia tworzyły programy wieloaspektowe, wielosektorowe, bazujące na współdziałaniu sfery gospodarczej, społecznej i środowiskowej. Pakt Amsterdamski jest kolejnym krokiem w tym kierunku. Pokazuje, że pewne posiadane już przez europejskie miasta doświadczenia należy pogłębić. Na płaszczyźnie operacyjnej Pakt jest próbą racjonalizacji agendy miejskiej UE, czyli kierunku działań, którego stworzenie było potrzebne, by Bruksela na poważnie zajęła się miastami. Osobiście nie jestem z tego do końca zadowolony, gdyż cały czas orędowałem za stworzeniem oddzielnej europejskiej polityki miejskiej. Póki co kończy się na agendzie, ale nie tracę nadziei na to, że w przyszłości ulegnie to zmianie.
Czym tak właściwie jest Pakt Amsterdamski?
Jest to konkretny zestaw działań, w którym wyznaczono dwanaście najważniejszych obszarów tematycznych dotyczących rozwoju miast. Zakłada on współpracę europejskich metropolii w ramach owych tzw. partnerstw. W odniesieniu do każdego z nich przygotowywane będą bardzo konkretne rozwiązania. Już teraz w obszarach dotyczących chociażby integracji uchodźców i migrantów czy mieszkalnictwa opracowywane są realne plany działań. Świadczy to o tym, że Pakt Amsterdamski nie ma funkcjonować na poziomie hasła pt. „Warto rozwijać się w sposób zrównoważony”. Jest to próba rozpisania całego szeregu działań, które temu rozwojowi mają służyć, próba zorganizowania bardzo precyzyjnej, konkretnej pracy. Co niezwykle istotne, w kolejnej perspektywie jej efekty mają zostać w istotny sposób dofinansowane z unijnych środków.
Pakt Amsterdamski nie ma funkcjonować na poziomie hasła pt. „Warto rozwijać się w sposób zrównoważony”. Jest to próba rozpisania całego szeregu działań, które temu rozwojowi mają służyć, próba zorganizowania bardzo precyzyjnej, konkretnej pracy.
Których miast dotyczy Pakt Amsterdamski? Odnosi się on do największych metropolii, miast kilkusettysięcznych, czy również i tych małych, prowincjonalnych?
Pakt Amsterdamski to międzyrządowe uzgodnienie pewnego kierunku działań, który nie ma charakteru obligatoryjnego. Uczestnictwo w nim to kwestia tylko i wyłącznie dobrej woli. Przykładowo, Amsterdam będzie przewodził partnerstwu dotyczącemu asymilacji uchodźców i migrantów, jako jednostka posiadająca w tym temacie bogate doświadczenia. A przecież przed całą Europą stoi dziś ogromne wyzwanie migracji. W Polsce już teraz mamy około miliona legalnych pracowników z Ukrainy. Zmienia to zasadniczo sposób funkcjonowania miast. Dziś jest właśnie czas na rozmowę o tym, jak planować rozwój obszarów zurbanizowanych w sytuacji, gdy będziemy mieli do czynienia z jeszcze większym napływem imigrantów. Nad tym trzeba myśleć wcześniej, planować ten proces, tak by nie być zaskoczonym pojawieniem się w polskich miastach – zarówno dużych, średnich, jak i małych – przybyszów nawet z państw tak bliskich nam pod względem kulturowym jak Ukraina. Z tego co wiem, do partnerstw w ramach Paktu Amsterdamskiego zgłosiły się jak na razie Łódź oraz Poznań. W najbliższej przyszłości dojdą do nich zapewne również kolejne polskie metropolie. Generalnie jednak każde europejskie miasto, które myśli na poważnie o swojej przyszłości i chce działać aktywnie, może się do partnerstw w ramach Paktu włączyć.
Rozwój zrównoważony oraz zintegrowane podejście do zarządzania miastem to kwestie bardzo miękkie. Na podstawie danych trudno jest wyliczyć, czy dane miasto rozwija się w sposób zrównoważony, czy też nie. Jak pod tym względem oceniłby Pan polskie miasta? Czy powinniśmy uczyć się od miast zachodnich, czy też wcale nie jest u nas pod tym względem tak źle?
Nie jest źle. Kiedy na początku lat 90. zaczęliśmy budować samorządność w miastach, równolegle staraliśmy się kreować mądry sposób zarządzania nimi. Dysponowaliśmy przykładami z innych państw. Wiele rzeczy wprowadzanych było pioniersko, na zasadzie prób i błędów. Choć generalnie osiągnięcia naszych metropolii w ostatnich ponad dwóch dekadach należy ocenić bardzo dobrze, to można wskazać różne przykłady. Mamy w Polsce miasta, w których samorządowcy oraz mieszkańcy są lepiej przygotowani, „wyposażeni” w wyobraźnię i bardziej sprawni, a mamy też miasta, które są zarządzane w sposób gorszy. Mam wrażenie, że dziś dochodzimy do pewnej granicy. Wszystko, co można było zrobić własnymi siłami i własnym zapałem, w ciągu ostatnich 20 lat zostało już zrobione.
Czego dziś potrzebują zatem polskie miasta?
W tej chwili widać, że polskim miastom potrzebna jest bardzo dobra obudowa prawna. Liczę na to, że europejska agenda miejska będzie nie tylko zestawem deklaracji, ale również i zestawem przepisów. Podejście zintegrowane nie może być pustym hasłem. Trzeba równocześnie pracować nad kwestiami dotyczącymi ochrony środowiska, transportu wewnętrznego, zaopatrzenia w wodę, budownictwa mieszkalnego, gospodarki nieruchomościami itd. To wszystko musi być spójne i zintegrowane. Dobre przepisy są w tej sytuacji wręcz niezbędne. Są w Europie państwa, w których funkcjonują nawet ministerstwa do spraw miast. Dostrzega się tam powagę całej sytuacji. U nas takiej świadomości jeszcze nieco brakuje.
Niski kapitał społeczny wpływa też chyba na niezbyt wysoką partycypację mieszkańców w sprawach dotyczących rozwoju ich miast…
Udział mieszkańców miast w procesie decyzyjnym stanowi z pewnością zaległość, którą powinniśmy nadrobić. I chodzi tu o coś znacznie głębszego niż wprowadzanie – coraz zresztą w Polsce popularniejszych – budżetów obywatelskich. Owszem, jest to coś, co daje społeczeństwom szansę na pewien udział w zarządzaniu, decydowaniu o przyszłości ich miast. W Europie Zachodniej poszło to jednak znacznie dalej. Mieszkańcy mają tam często znacznie szersze możliwości uczestniczenia w planowaniu rozwoju miast, w decydowaniu o pewnych kierunkach strategicznych. Nadrobienie tych zaległości może być w Polsce procesem znacznie trudniejszym i bardziej czasochłonnym niż stworzenie odpowiedniej obudowy prawnej. Pamiętajmy, jak wiele kosztowało nas przywrócenie zaufania do władzy publicznej po okresie komunizmu. To się do pewnego stopnia udało, lecz okazuje się dziś, że to nie wystarczy. Wokół tej władzy tworzy się dziś bowiem mnóstwo podmiotów, które władzą nie są, a do pewnego stopnia chciałyby pełnić jej funkcje. Mam tu na myśli całą sferę organizacji pozarządowych czy ruchów miejskich. Obywatele, nie negując istoty władzy publicznej, chcą uczestniczyć w zarządzaniu swoimi miastami. Chcą mieć bardziej bezpośrednie prawo do decydowania o tym, co się w nich dzieje. W obecnych realiach coraz rzadziej jest tak, że mieszkańcy po prostu wybierają samorządowców, do których mają zaufanie i od tego momentu stają się bierni. Przeciwnie, chcą aktywnie uczestniczyć w procesie zarządzania miastem, uważają że mają tu wiele do zrobienia i zaoferowania.
Coraz rzadziej jest dziś tak, że mieszkańcy po prostu wybierają samorządowców, do których mają zaufanie i od tego momentu stają się bierni. Przeciwnie, chcą aktywnie uczestniczyć w procesie zarządzania miastem, uważają że mają tu wiele do zrobienia i zaoferowania.
Czegoś jeszcze nam brakuje?
Jest jeszcze jeden bardzo istotny mankament, mogący nawet stanowić pewnego rodzaju barierę rozwojową polskich miast. W ciągu ostatnich 20-kilku lat nie podjęliśmy w Polsce próby wykształcenia ludzi, którzy zajmowaliby się profesjonalnym zarządzaniem miastami. Nie mam na myśli urbanistów, architektów, absolwentów prawa czy administracji, lecz osoby zajmujące się stricte zarządzaniem publicznym (public management). Ta trudna i wymagająca dziedzina zawiera w sobie wiedzę dotyczącą zarówno planowania przestrzennego, kwestii ekonomicznych, jak i społecznych. Tym właśnie w wielu krajach zajmują się apolityczni specjaliści. Oczywiście, nie neguję tego, że dzięki latom praktyki wiedzę taką nabyło wielu prezydentów oraz burmistrzów polskich miast. Chcąc jednak myśleć o przyszłości, potrzebować będziemy dobrze przygotowanych kadr. Tu tkwi jeszcze jeden problem – uczelnie nie będą zainteresowane otwieraniem takich kierunków studiów, jeśli dla specjalistów od zarządzania miastami, ale też gminami czy regionami, nie będzie miejsca w miejskich, gminnych czy regionalnych strukturach. Jego tworzenie może mieć swoich przeciwników, gdyż wiązałoby się z pewnością z odbieraniem obecnym samorządowcom części ich dotychczasowych uprawnień. Doświadczenia amerykańskie, brytyjskie czy holenderskie wskazują jednak, że warto. Miastom, jak również innym obszarom administracyjnym, takie wysoko wyspecjalizowane kadry zarządcze są bardzo potrzebne.
W ciągu ostatnich 20-kilku lat nie podjęliśmy w Polsce próby wykształcenia ludzi, którzy zajmowaliby się profesjonalnym zarządzaniem miastami. Tym właśnie w wielu krajach zajmują się apolityczni specjaliści. W polskich strukturach miejskich, gminnych czy regionalnych nie ma póki co miejsca dla takich ludzi.
Wydaje się, że specjaliści tacy będą polskim miastom tym bardziej potrzebni, gdyż wiele z nich stoi przed niełatwym wyzwaniem rewitalizacji. Jak w zagadnienie zrównoważonego rozwoju miast wpisuje się rewitalizacja przestrzeni miejskich?
Rozwój jest zjawiskiem, w którym wychodzimy od pewnego stanu wyjściowego, punktu zero i staramy się iść do przodu. Rewitalizacja to natomiast spojrzenie wstecz. Z jakiegoś powodu – czy to gospodarczego, społecznego czy jeszcze innego – w niektórych częściach miast pewne procesy zanikły. Z tego powodu następuje tam dekapitalizacja całej infrastruktury, degradacja przestrzeni, połączona bardzo często z negatywnymi procesami społecznymi. Rewitalizować oznacza przywracać do życia, a zatem w pewnym sensie: wchodzić w procesy zrównoważonego rozwoju. Pytanie tylko, czy chcemy przywracać do stanu przedkryzysowego, czy też przywracać z myślą o przyszłości. Czy do opustoszałych budynków fabrycznych wszczepić ponownie funkcję produkcyjną czy też stworzyć ciekawą dzielnicę, w której ludzie będą chcieli żyć i przebywać. Czy chcemy, by mieszkańcy w dane miejsce przyjeżdżali jedynie do pracy czy też po to, by zawieźć dzieci do szkoły, spotkać się i zjeść obiad. Doskonałym przykładem takiej zmiany jest Merseyside w Liverpoolu, gdzie na dość obskurnych wcześniej terenach postprzemysłowych zorganizowano całą sferę gospodarczo‑kulturalno‑mieszkaniową. Ludzie zaczęli chcieć tam przebywać i mieszkać. Trzeba mieć tylko na uwadze, że proces taki wymaga czasu. W przypadku Merseyside trwał on dobrych 10 lat. Takie przykłady można też jednak spotkać i w Polsce – łódzka Manufaktura i wałbrzyska Stara Kopalnia to tylko niektóre z nich.
Czy rewitalizacji mogą być zatem poddane tylko i wyłącznie obszary zdegradowane, postprzemysłowe?
Zdecydowanie nie. Rewitalizacja może dotyczyć różnych obszarów miasta, które z jakiegoś powodu utraciły swoją dynamikę, a chcielibyśmy ją przywrócić. Warto obserwować takie miasta, jak Lipsk, z którego cała masa ludzi wyjechała na zachód Niemiec, co było zaczątkiem do zmiany organizacji tkanki miejskiej, czy też Detroit, które przez lata bazowało na przemyśle motoryzacyjnym, a dziś stara się odrodzić jako dynamiczny ośrodek miejski o zupełnie innym charakterze. Zjawisko rewitalizacji nie dotyczy więc tylko i wyłącznie ruin. Podam jeszcze jeden przykład – kilka lat temu miałem okazję rozmawiać z brukselskimi planistami. Mieli poważny problem, gdyż – mówiąc wprost – zanikało im życie w dzielnicy europejskiej. Wieczorami nikogo oprócz urzędników tam nie było, po ulicach hulał wiatr. Nie dość, że było tam nieprzyjemnie, to jeszcze zaczynało być niebezpiecznie. To nie jest tak, że nastąpiła tam degradacja. Tam chodziło o to, by przywrócić życie w danym fragmencie miasta. Nie bardzo wierzyłem w to, że to się uda. Tymczasem wskutek dynamicznych inwestycji – wyburzenia części budynków biurowych i wstawienia w ich miejsce mieszkań, hoteli, restauracji, sklepów – okazało się, że ta dzielnica wieczorami żyje. Ludzie tam mieszkają, spędzają czas. Bruksela pokazuje, że „da się”.
Zjawisko rewitalizacji nie dotyczy tylko i wyłącznie ruin. Może ona zachodzić w różnych obszarach miasta, które z jakiegoś powodu utraciły swoją dynamikę, a chcielibyśmy ją przywrócić.
Czy w polskich warunkach największym wyzwaniem związanym z rewitalizacją nie będzie aspekt społeczny? W każdym z większych polskich miast są dzielnice, w których jest piękna architektura, dobra lokalizacja, lecz dotykają je liczne problemy natury społecznej. Przykłady gdańskiej Oruni czy warszawskiej Starej Pragi to tylko jedne z wielu przykładów…
„Antyprzykładem” rewitalizacji jest to, co zrobiono w dawnej dzielnicy tkaczy w Lyonie. Wyprowadzono ludzi zamieszkujących mieszkania należące do miasta, przeprowadzono ich gruntowny remont, a gdy on się skończył, podniesiono ceny i dotychczasowych lokatorów nie było stać na to, by wrócić. Nie było to dobre rozwiązanie. W procesie rewitalizacji powinni uczestniczyć mieszkańcy. Jest to absolutnie kluczowy czynnik. Lokalne społeczności muszą mieć przekonanie o sensowności i wykonalności projektu. Tyle tylko, że rozmawiać z nimi o rewitalizacji powinni prawdziwi fachowcy: urbaniści, socjologowie, eksperci od spraw gospodarczych. Trzeba się wspólnie zastanowić, jak zorganizować cały proces, jakie mogą być jego pozytywne i negatywne skutki. Udziału lokalnej społeczności nie można sprowadzać do banału, na zasadzie zrobienia jednego spotkania, podczas którego spyta się ich o to, jakich zmian by oczekiwali. Takie działania są próbą tylko i wyłącznie zrobienia dobrego wrażenia. Cały ten proces powinien być jednak znacznie głębszy.
W procesie rewitalizacji powinni uczestniczyć mieszkańcy. Jest to absolutnie kluczowy czynnik. Lokalne społeczności muszą mieć przekonanie o sensowności i wykonalności projektu. Tyle tylko, że rozmawiać z nimi o rewitalizacji powinni prawdziwi fachowcy: urbaniści, socjologowie, eksperci od spraw gospodarczych.